
Olena prawie każdej nocy budzi się przy aromacie świeżych muffinek z nutami cynamonowo-jabłkowymi, waniliowymi, karmelowymi… Czasem budzi ją zapach czekolady. Tak gęsty, że aż chce się oblizać usta. Wtedy kobieta zaczyna niemal bezgłośnie płakać w poduszkę, żeby nikogo nie obudzić. Nie zachowały się ani mury, ani sprzęty. W tych ruinach pada deszcz i „księżyce” z mąki zmieszanej z przyprawami, kurzu, sadzy i popiołu, gorzkie ciasto, które schnie na świeżym powietrzu. Przepis na nic…
Dziś Olena żyje w bezpiecznym mieście na zachodniej Ukrainie. Mieszka w internacie placówki oświatowej z innymi ludźmi, którzy uciekli przed wojną. Czuje się jak w grupie, ale jest samotna. Jej mąż zmarł kilka lat temu, a dwie córki od dawna są za granicą. Jedna jest stewardessą, druga projektantką stron internetowych, ma męża i syna.
Kiedy Putin, jak mówi Olena, zszedł z torów, nie chciała jechać do swoich dzieci. Nie mogła znaleźć siły, by opuścić rodzinne miasto, swój dom, dzieło swojego życia. Mimo braku dzieci w pobliżu, nie czuła się samotna, bo miała piekarnię. Przytulną piekarnię z otwartym procesem wytwarzania chleba i słodkich wypieków. Jej goście mogli nie tylko kupić coś do domu, ale także usiąść tu z kubkiem herbaty i świeżo upieczonym, jeszcze ciepłym ciastem lub bajglem. Mogli też obserwować, jak kobiety w kształcie Trzech Czekolad wyczarowują ciasto. Dla wielu był to pokaz, który rzadko jest spotykany we współczesnych kuchniach, zwłaszcza przez młode gospodynie.
Olena pracowała kiedyś w zakładzie cukierniczym. Kiedy nie układało się tam najlepiej, jej córka, która już dobrze zarabiała, zaproponowała mamie założenie własnego biznesu. Olena poradziła się dwóch koleżanek i zaryzykowała. One również rzuciły pracę i zabrały się za promowanie od podstaw biznesu, który dobrze znały i kochały. W ciągu roku lub dwóch Olena mogła już pochwalić się stałymi klientami. Z czasem powiększyła lokal i urządziła małą przestrzeń z czterema stolikami. Później unowocześniła wyposażenie. Jej córki starały się pomagać matce, niejako rekompensując jej nieobecność.
Ale tak naprawdę piekarnia pomogła Olenie uporać się z samotnością. W pracy zapominała się. Wracała do domu późno i wychodziła wcześnie. Zawsze sama wyrabiała ciasto, żeby było gotowe dla koleżanek, które przychodziły i od razu miały pracę. Piekarnia była domem Oleny, a nie jej mieszkaniem, a dziewczyny jej rodziną.
I pewnego dnia straciła wszystko. Rano poszła do siostry męża, która mieszkała dwa bloki dalej, żeby pomogła jej się spakować – jechała za granicę do syna. Zaczęło się bombardowanie. Kobiety zeszły do schronu i utknęły tam na trzy dni. Kiedy Olena wyszła, pobiegła nie do domu, ale do swojej piekarni. W drodze na górę zaczęły jej się podawać nogi. Gdy zobaczyła spalony budynek z kupą złomu pośrodku, zrozumiała, że nic więcej nie trzyma jej w tym mieście.
Nie płakała. Nie zadzwoniła do nikogo. Poszła do domu, by zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Po drodze, żeby nie widzieć, co się dzieje wokół niej, zrobiła w myślach listę: bielizna, ładowarka do telefonu komórkowego, pieniądze (miała przy sobie dokumenty), biżuteria… Ale kiedy otworzyła drzwi do wejścia, nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Na jej czwarte piętro nie prowadziły żadne schody. Pocisk uderzył w ścianę naprzeciwko wejścia do domu i rozwalił jej połowę. W drugiej połowie mieszkanie Oleny „wisiało” razem z innymi. Nie można było się do niego dostać.
„Wyszłam więc – wspomina – w zimowych butach i zimowej kurtce. W torebce miałam telefon komórkowy, dokumenty i kartę z trzema tysiącami hrywien… Ale dzieciom kategorycznie powiedziałam, że zostaję na Ukrainie. Żeby wrócić do domu i coś zrobić, jak tylko to się skończy. Nie chcę uciekać z mojej ziemi – niech uciekają okupanci. Mam wielką nadzieję na powrót – i tak zrobię”.
Olena mówi, że jej koleżanki z piekarni żyją i są bezpieczne – to jest najważniejsze. Wszystko inne można odbudować, nadrobić i naprawić. Tymczasem ona piecze pachnące bułki, placki i bajgle dla tymczasowych mieszkańców akademika i chłopaków z oddziału obrony terrorystycznej. Prosiła o to, bo aromat wypieków ciągle ją budzi i przypomina o stracie. Teraz rzadziej śni o piekarni, ale wciąż nie odpuszcza.
Każdego dnia wspomina swoich gości. Inteligentnego mężczyznę, który przychodził codziennie po pracy, by kupić chleb i ziarna. Młoda matka z dwoma małymi chłopcami. Jednemu z nich zabierała bajgla z kremem, a drugiemu z czekoladą. Młody mężczyzna, który niedawno się ożenił i często przychodził przed otwarciem sklepu, pukał w szklane drzwi i wabił właścicielkę czarującym uśmiechem. Olena nie mogła mu odmówić. Wiedziała, że tak będzie: Dmytro przygotowywał dla ukochanej śniadanie-niespodziankę, a ona bez opamiętania wkładała do papierowej torby dwa placki z serem i szpinakiem oraz dwa z wiśniami. Wspomina Tamarę Yosypivną, starszą kobietę, która przekazała piekarni swój rodzinny przepis na chleb dyniowy. „Gdzie są teraz ci ludzie? Co się z nimi stało, z ich rodzinami? Czy ich domy przetrwały?
Kobieta wspomina warsztaty malowania pierników, które organizowali dla dzieci na święta; nieprzespane noce przed Wielkanocą, kiedy musieli upiec i udekorować setki ciast wielkanocnych; pudełka z muffinkami dla pensjonariuszy ośrodków geriatrycznych i rehabilitacyjnych na mikołajki… Te wspomnienia nie wywołują u niej uczucia litości, urazy czy rozpaczy. Zamiast tego w jej sercu wrze zdrowy gniew i budzi się pragnienie, by jak najszybciej wypędzić wroga i rozpocząć odbudowę miasta i piekarni.
Dziś Olena wypieka swój charakterystyczny chleb w obcym mieście na drugim końcu kraju. Piecze od świtu do zmierzchu, jeśli tylko ma materiały. Nigdy nie czuje się zmęczona. Kiedy musi zrobić przerwę, cierpi, dzień staje się rokiem, głowa staje się ciężka od myśli. „Piekę z tego, co mam – mówi Olena – jeśli mam mleko lub serwatkę, to dobrze, jeśli nie, zagniatam ciasto z wodą. Jest równie smaczne i puszyste. Najważniejsze, żeby nie oszczędzać na nadzieniu. Wszystkie produkty przynoszą nam przedsiębiorcy, ludzie przynoszą nam jabłka, które jakoś się zachowały, czereśnie we własnym soku, dżemy, suszone owoce… Jedna starsza pani, która mieszka po drugiej stronie drogi, przyniosła słoik dżemu różanego. Dodaję jej odrobinę do suszonych owoców i robię bajgle, którymi częstuję moje dzieci. Robię neutralne ciasto, więc codziennie mamy placki z pikantnym i słodkim nadzieniem. Dzieci już mnie rozpoznają. „O”, krzyczą, „znamy cię, jesteś ciasteczkową wróżką!”.
Rzeczywiście, jestem, bo placki są niesamowicie smaczne i występują w wielu różnych kształtach. Na ich błyszczących bokach spoczywają słoneczne króliczki. A przy każdym placku pojawia się uśmiech na twarzy piekarza. Patrząc na tę kobietę, podziwiając, jak zręcznie pracuje, nigdy nie dowiedziałbyś się, że jej serce cierpi.
I że tej nocy znów nie zasnęła, ratując we śnie swoją piekarnię przed pożarem, w którym nie ma już nic do uratowania. W niepokojące noce, wciąż wstrząsane wybuchami, wśród jej ruin unoszą się jedynie duchy aromatów, które kiedyś przyciągały gości do piekarni. Ścigają się z wiatrem, kopcąc dym z popiołów, mąki i przypraw. „Już sobie wyobrażam, jak nasza piekarnia pojawi się tam ponownie” – marzy Olena.
– „I znów jej aromaty wypełnią całą okolicę. „I czasem zatrzymuję się i myślę: czy mi się uda, nie jestem już tak młoda, żeby zaczynać od nowa…”. „Uda ci się” – zachęcam ją – „Jesteś ciasteczkową wróżką.